Wybory w 1989 roku. OSWL w Elblągu.

 

Wybory czerwcowe 1989 roku były dla wszystkich ogromną nadzieją. Ten moment przełomu dane mi było przeżyć w szczególnych okolicznościach.

Na miesiąc przed wyborami, rok po ukończeniu studiów, rozpocząłem służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy w Ośrodku Szkolenia Wojsk Lądowych w Elblągu. Jakiś czas przed moim udaniem się do tego miasta przyjaciele z Solidarności Uniwersytetu Warszawskiego, wiedząc o moim wyjeździe, zorganizowali mi spotkanie z Jarosławem Kaczyńskim, który w tych wyborach startował do Senatu właśnie z Elbląga. Spotkaliśmy się na ławeczce przed BUW-em. Poprosił mnie, bym został jego mężem zaufania w komisji wyborczej na terenie jednostki, na co zgodziłem się.

Gdy 3 maja znalazłem się w Elblągu, zanim zgłosiłem się do jednostki, udałem się do siedziby Solidarności, by pobrać stosowne dokumenty. Okazało się to jednak niemożliwe z przyczyn proceduralnych, ponieważ do wyborów pozostał jeszcze miesiąc. Musiałem zgłosić się później.

W tym momencie powstał problem. Po przekroczeniu bramy jednostki wojskowej nie mogłem już z niej wyjść. Każdy żołnierz do czasu przysięgi pozbawiony był możliwości uzyskania jakichkolwiek przepustek. Musiałem znaleźć sposób na wydostanie się do miasta.

Bodajże dwa razy w tygodniu z terenu jednostki wyjeżdżała ciężarówka z chorymi żołnierzami i zawoziła ich do szpitala wojskowego w centrum miasta. Żołnierze udawali się do lekarzy, bądź na badania, i po dwóch, trzech godzinach byli zabierani z powrotem do jednostki. Jedyną szansą dla mnie na dotarcie do siedziby Solidarności była symulacja choroby i wyjazd do szpitala.

Pomógł mi lekarz wojskowy na terenie OSWL, Zbigniew Purpurowicz. Nie pamiętam, czy od razu powiedziałem mu wprost, o co chodzi, czy na początku symulowałem wobec niego. Na pewno później o wszystkim wiedział i świadomie mi pomagał. Wypisywał mi skierowania i zwolnienia.

Szczęśliwie złożyło się, że siedziba Solidarności znajdowała się w odległości kilku ulic od szpitala wojskowego. Problemem było, jak wydostać się z budynku bez zauważenia. Opuszczenie szpitala głównym wejściem nie wchodziło w grę. Na szczęście znalazłem boczne wyjście, przez które mogłem wyjść nie nagabywany przez nikogo. Problemem był też czas, by wystarczająco szybko dostać się do siedziby Solidarności, wyrobić zaświadczenia, omówić plan działania i wrócić, unikając przy tym spotkania na ulicy kogoś z kadry, kto mógłby zorientować się, że nielegalnie przebywam na mieście. Było to możliwe, byłem przecież w mundurze.

Udało się. Dzięki „chorobom” dwukrotnie odwiedziłem siedzibę Solidarności. Jarosław Kaczyński był, rzecz jasna, w Warszawie, ale na miejscu znajdował się startujący razem z nim Edmund Krasowski.

Z potrzebnymi zaświadczeniami udałem się do przełożonych w OSWL, informując o mojej misji. Wzbudziła, rzecz jasna, konsternację i przykręcenie śruby. Do dnia wyborów o jakimkolwiek wyjściu, nawet do szpitala, nie było już mowy.

W dniu wyborów 4 czerwca 1989 r. od 6.00 rano do zamknięcia lokalu wyborczego o 22.00 cały czas spędziłem w komisji wyborczej na terenie OSWL, znajdującej się w budynku kantyny. Wykazałem rzeczywiście determinację. Nie wiem, jak mi się to udało, lecz przez cały czas nie spuściłem z oka urny wyborczej, nie wyszedłem na obiad, mimo gorących zaproszeń oficerów, nie wyszedłem też ani razu do toalety. Przy przeliczaniu kart z głosami nie spuszczałem z nich oka do końca, stojąc nad głowami siedzących i liczących karty członków komisji. Potem wraz z szefami komisji, trzymającymi w ręce pudło z głosami, wsiadłem w nocy do służbowego fiata 125p i pojechaliśmy do Wojewódzkiej Komisji Wyborczej. Tam uznałem swoje zadanie za skończone dopiero w chwili, gdy przy pakunku z kartami wyborczymi znalazł się przedstawiciel Solidarności i przejął pałeczkę. Podpisałem dokumenty, że nie zgłaszam zastrzeżeń, i… mogłem wreszcie się wysikać.

Kandydaci Solidarności wygrali zdecydowanie.

Do jednostki wróciliśmy ok. 5 nad ranem. Pozwolono mi spać do woli, zwolniono mnie z pobudki, udziału w apelu o 7.40 i zajęciach. Nie wiedziałem, że po obudzeniu się znajdę się w innej rzeczywistości.

elblag1989Koledzy opowiedzieli mi, że na porannym apelu ogłoszono wynik wyborów na terenie jednostki, wywołując ogólny szok. Skutki tego szoku zobaczyłem wieczorem.

Dowódcy się przestraszyli. Najpierw sądziłem, że się wkurzą i przykręcą śrubę mnie i reszcie żołnierzy głosujących nie tak, jak trzeba. Stało się odwrotnie. Najpierw dowódca kompanii, potem inni dowódcy zaczęli wzywać mnie na nocne rozmowy, po capstrzyku, gdy wszyscy spali. Szef kompanii, będąc na wyraźnym rauszu, zapewniał, że tak naprawdę zawsze cenił Kuronia i nagonki Trybuny Ludu na niego nie były właściwe, że Solidarność jest ok. Potem na podobne rozmowy zapraszali mnie inni oficerowie. Bali się i traktowali mnie jako przedstawiciela Solidarności, który może im zaszkodzić. Zaczęto mnie obłaskawiać. Dowódcy patrzyli przez palce na brak obecności na ćwiczeniach, nie musiałem wstawać rano na apele, pomagał też mi w tym lekarz, wypisując zwolnienia. Przeważnie uczestniczyłem jednak w zajęciach, bo wiedza wojskowa, choć kulawa i często przekazywana przez mało inteligentnych peerelowskich trepów, mogła być przydatna w życiu (okazało się, że całkiem celnie strzelam :)). Obchodzono się ze mną jednak jak z jajkiem. Robiłem zakupy w Konsumach, czyli w zamkniętym, dostępnym tylko dla kadry sklepie na terenie jednostki, w której to sieci sklepów sprzedawano funkcjonariuszom MSW i MON towary niedostępne dla zwykłych ludzi. Tam zaopatrzyłem się w kiełbasy, obdarowałem nimi zdumioną mamę i przyjaciół, którzy przyjechali w odwiedziny.

Na pierwszej przepustce przywiozłem z domu radyjko tranzystorowe, rzecz absolutnie zabronioną, dzięki któremu słuchałem Wolnej Europy, dzieląc się wieściami z kolegami. Zupełnie nie musiałem bać się konsekwencji jego posiadania. Po miesiącu kumpel z podziemia Wiesiek Bieliński, czyli Słoń, zaczął przysyłać mi co kilka dni listy z podziemną bibułą, głównie Tygodnikiem Mazowsze i PWA. Niektóre nie dochodziły, więc wszcząłem awanturę – kierownictwo jednostki odcięło się, kierując mnie do urzędu pocztowego obsługującego jednostkę. Listy przestały ginąć.

Po kilku miesiącach opuściłem jednostkę w stopniu kaprala podchorążego. Ze wszystkich przedmiotów miałem pozytywne oceny, choć na niektórych zajęciach byłem może raz, czy dwa. Tak skończyła się moja przygoda z wojskiem w czasie historycznych dla Polski wyborów.

Do dziś zastanawiam się, na ile moje pilnowanie głosów zmieniło wyniki wyborów w OSWL, czy byłyby one sfałszowane, czy nie? Czy gorące namowy, bym udał się z innymi członkami komisji na obiad i opuścił na jakiś czas lokal wyborczy, wynikały z życzliwości, czy też np. z chęci dosypania kart w czasie mojej nieobecności? Trudno mi to ocenić.

Z Wolnej Europy dowiedziałem się, że mężów zaufania Solidarności na terenie jednostek wojskowych było w całej Polsce w czasie tych wyborów tylko czterech…